niedziela, 27 kwietnia 2014

Rzymskie wakacje Dzień #1


Moje rzymskie wakacje zaczęły się dość niefortunnie – opóźnionym wylotem z lotniska London-Luton. Gęsta mgła nie pozwalała nam na odlot i zamiast planowanego startu o 6.25 rano, mój samolot wzbił się w powietrze dopiero dwie godziny później. Przyjęłam tę zmianę ze stoickim spokojem i postanowiłam wykorzystać te dwie godziny na drzemkę, bo w nocy spałam jedynie 2h (byłam tak podekscytowana wyjazdem, że udało mi się zasnąć dopiero około 23.30, a budzik miałam nastawiony już na 1.30, aby bez problemu zdążyć na lotnisko…) Lot trwał niewiele ponad dwie godziny i tuż przed południem wylądowaliśmy na Fiumicino airport. Przywitała nas cudowna, słoneczna pogoda – bardzo miła odmiana po chłodnym, zamglonym Londynie.

Odprawa paszportowa, odbiór bagażu, a później kolejka do punku informacyjnego, gdzie odbierałam swoją kartę Roma Pass – wszystko to sprawiło, że 45 minut później nadal tkwiłam na lotnisku, mocno już zmęczona i lekko zagubiona. Dodatkowo mój rzymski host Sergio wysłał mi kilka smsów where are you? i zestresował mnie lekko stwierdzeniem, że o godzinie 14 musi wyjść i wróci dopiero wieczorem. Wzięłam się zatem w garść i w podskokach udałam się na dworzec kolejowy. Po ekspresowym zakupie biletu i naganie wzrokowej, której udzieliłam parze turystów, którzy usiłowali wcisnąć się w kolejkę przede mną, wskoczyłam do pociągu (nie wiedziałam, że bilet należy skasować po przejściu przez bramkę, więc całe szczęście, że akurat konduktor zrezygnował ze sprawdzania biletów) i odjechałam w stronę centrum Rzymu.

Na stacji Trastevere przesiadłam się do innej linii i już po kilku minutach jazdy byłam na mojej docelowej stacji Roma San Pietro. Oczywiście nie było to wszystko takie łatwe, bo nie do końca było dla mnie jasne, na który peron mam się udać i czy bilet, który mam uprawnia mnie do dalszej jazdy. Dodatkowo, już na mojej stacji docelowej okazało się, że Google maps w telefonie nie działa nawet po włączeniu lokalizacji GPS, a moja papierowa mapa akurat w tym rejonie ma legendę. Z pomocą przyszedł mój przyjaciel Sebastian, który po krótkiej rozmowie telefonicznej, litościwie wysłał mi smsem directions ze stacji na adres, gdzie mieścił się mój hotel. Dotarłam tam po ok. 15 minutach, spocona i mocno zestresowana, jednak Sergio czekał na mnie w oknie i kiedy zdezorientowana stałam na środku ulicy zastanawiając się, w którą stronę mam iść, krzyknął przyjaźnie moje imię i zaczął machać. Wydaje mi się, że oboje odczuliśmy podobną ulgę, że w końcu dotarłam na miejsce!

Sergio okazał się bardzo miłym, zrelaksowanym człowiekiem, który dal mi klucze do pokoju, pokazałam kuchnię i łazienkę i życząc miłego dnia, szybko wyszedł na zaplanowane spotkanie, zostawiając mnie samą w swoim mieszkaniu. Mieszkaniu – bo moje zarezerwowane Bed&Breakfast okazało się zwykłym trzypokojowym mieszaniem, gdzie jeden pokój zajmował właściciel, a dwa pozostałe były wynajmowane turystom. Takim jak ja. Mój pokój był sporą jedynką, natomiast drugi (double), akurat był pusty i to nie zmieniło się aż do końca mojego pobytu, wiec przez 6 dni byliśmy tylko ja i Sergio.

Po szybkim odświeżeniu się i krótkim odpoczynku postanowiłam poznać okolicę i wykorzystać moją Roma Pass na udanie się do centrum. Wsiadłam w pierwszy autobus, który nadjechał (zapamiętałam jak nazywa się mój „domowy” przystanek) i dałam się porwać w siną dal. Dal wcale nie była sina, tylko cudownie błękito-biało-pomarańczowa i znajdowała się 25 minut jazdy autobusem na Piazza Venezia.


Zostałam uderzona w głowę feerią kolorów i całą skalą dźwięków, jakie może wydawać z siebie tętniące życiem, zatłoczone miasto. Dodatkowo pierwszym budynkiem, jaki zobaczyłam po wyjściu z autobusu było monumentalne Il Vittoriano, czyli Ołtarz Ojczyzny (Altare della Patria) muzeum/pomnik, który powstał na początku XX wieku dla uczczenia zjednoczenia Włoch. Niesamowita, zapierająca dech w piersiach marmurowa budowla, choć nieszczególnie lubiana przez Włochów, ponieważ pochłonęła mnóstwo państwowych pieniędzy, a przede wszystkim w czasie prac konstrukcyjnych, została zniszczona część wzgórza kapitolińskiego. O czym osobiście mogłam przekonać się niemal natychmiast po skierowaniu się na prawo, gdzie ni tego ni z owego miałam okazję zobaczyć ruiny starego muru z półkolistą wnęką ozdobioną freskiem przedstawiającym pochówek Jezusa. Mur z wnęką stanowi pozostałość kościoła pochodzącego z II w.
 

W lekkim oszołomieniu spowodowanym tak bliskim zderzeniem z żywą historią, wspięłam się schodami na szczyt Kapitolu (jednym z siedmiu wzgórz, na których zbudowane jest Wieczne Miasto), gdzie znajduje się Piazza del Campidoglio z centralnie ustawionym pomnikiem Marka Aureliusza, który wita odwiedzających Palazzo Senaorio. Ciekawostką jest to, że obecny wygląd placu zawdzięczamy Michałowi Aniołowi, który m.in. zmienił orientację budynków, tak aby ich front ustawiony był w stronę Watykanu, a nie starego Forum jak to miało miejsce jeszcze w czasach Renesansu.

 
Przecięłam plac uśmiechając się zalotnie do Marka Aureliusza i ruszyłam za wycieczką kierującą się gęsiego na lewo, gdzie na stanęłam oko w oko z wilczycą karmiącą dwóch chłopców (no dobrze, oko w oko to za dużo powiedziane, bo rzeźba stała na wysokim cokole). Wilczyca Kapitolińska to jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli Rzymu. Według legendy, to ona wykarmiła i wychowała Remusa i jego brata bliźniaka Romulusa, który był założycielem i pierwszym władcą Rzymu. 

 
Wyminęłam wilczycę i stanęłam przed oszałamiającym widokiem – Foro Romano i Palatyn w ciepłym świetle zachodzącego już lekko słońca. Szczerze mówiąc to była jedna z tych chwil w życiu, kiedy poczułam totalne wzruszenie spowodowane tym, że było mi dane znaleźć się w miejscu, o którym czytałam, uczyłam się i pragnęłam zobaczyć na własne oczy i w końcu się udało. O wycieczce do Rzymu naprawdę marzyłam już od wielu lat. Trzy lata temu byłam bardzo blisko zrealizowania tego marzenia – miałam już kupione bilety na samolot, zarezerwowany hotel i przewodnik z zaznaczonymi miejscami, które musze koniecznie odwiedzić będąc w Rzymie. Niestety w ostatniej chwil musiałam odwołać wyjazd i mój przewodnik przeleżał na półce trzy lata. Więc w to konkretnie popołudnie, kiedy stałam na tarasie widokowym oglądając ruiny najstarszego placu we Włoszech, czułam jak wzruszenie formuje się w niewielką gulkę w gardle. Stałam w miejscu, gdzie narodziła się zachodnia cywilizacja. Gdzie być może dwa tysiące lat wcześniej przechadzał się Juliusz Cezar? Gdzie być może Kaligula wpadł na pomysł powierzenia stanowiska senatora swojemu koniowi? Gdzie Marek Antoniusz rozmyślał o ponętnym ciele Kleopatry?...

 
 
 
 

poniedziałek, 27 stycznia 2014

BBC Sport for Winter Olympics 2014

Już 7 lutego w Soczi rozpocznie się 22. Olimpiada Zimowa. Nie budzi ona takich emocji, jak letnia, ale jak każde tego typu wydarzenie sportowe, jest mocno wyczekiwana. Ciekawym akcentem, zwłaszcza dla mnie - Polki mieszkającek w UK, jest aktualnie puszczany w BBC spot reklamowy nadchodzących igrzysk zimowych. Animacja wyreżyserowana przez Tomasza Bagińskiego jest dość mroczna i dreszczotwórcza, zwłaszcza, że jedynym "słowem mówionym" jest wiersz czytany przez angielskiego aktora Charlesa Dance (Tywina Lannistera z serialu HBO Gra o Tron). Dla mnie genilane! 


I am the dreadful menace
The one whose will is done
The haunting chill upon your neck
I am the conundrum

I will summon armies
Of wind and rain and snow
I made the black cloud overhead
The ice, like glass below

Not you, nor any other
Can fathom what is nigh
I will tell you when to jump
And I’ll dictate how high

The ones that came before you
Stood strong and tall and brave
But I stole those dreams away
Those dreams could not be saved

But now you stand before me
Devoid of all dismay
Could it be? Just maybe
I’ll let you have your day

poniedziałek, 20 stycznia 2014

3/52 "Podróż do miasta świateł, tom II. Rose de Vallenord" Małgorzata Gutowska-Adamczyk

Tytuł: Podróż do miasta świateł. Rose de Vallenord.
Autor: Małgorzata Gutowska-Adamczyk
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Data wydania: październik
2013

Drugi tom opowieści o losach polskiej malarki Róży Wolskiej oraz o Ninie - współczesnej studentce historii sztukii, która odkrywa, kto stoi za kradzieżami obrazów tej pierwszej.

Małgorzata Gutowowska-Adamczyk napisała cudowną książkę. Kolejną po trylogii Cukiernia pod Amorem, choć bardzo podobną - nie tylko w formie, gdzie rozdziały poświęcone przeszłości splatają się z rozdziałami, w których akcja rozgrywa się współcześnie; ale również pod względem występujących postaci, których mieliśmy okazję poznać właśnie w cukierni. Niemniej obie książki można czytać osobno, bo akcja Podróży do miasta świateł tylko luźno nawiązuje do Cukeirni pod Amorem.
W pierwszym tomie Cukierni poznajemy Tomasza Zajezierskiego, pana na Zajezierzycach, gdzie w pewnym momencie pojawia się również malarka Róża Wolska. Róża maluje przepiękny portret Tomasza i podarowuje go swojemu modelowi w prezencie. Portret Tomasza Zajezierskiego pozostaje w nietkniętym stanie przez wiele lat, również przez okres obu wojen, aż w końcu trafia na swoje właściwe miejsce - do głównego halu dworku w Zajezierzycach, aktualnie przekształconego w hotel przez praprapra-wnuka Tomasza - Xaviera Toroszyna. Xavier i jego żona Iga dowiadując się, że obrazy Róży Wolskiej znikają w dziwnych okolicznościach z muzeów rozsianych po całym świecie, postanawiąją zatrudnić Ninę - studentkę historii sztuki, aby ta dowiedziała się kto i dlaczego kradnie obrazy.

Historia raczej nieszczęsliwych losów Róży przeplata się z opowieściami o losach współczesnych bohaterów. Genialne opisy XIX i XX-wiecznego  Paryża. Ciekawi bohaterowie, którzy jak najbardziej wydają się realni, bo ich problemy nie są wydumane. Lekki styl, wciągająca intryga, dość nieoczekiwane zakończenie. Wszystko to sprawia, że książkę naprawdę warto przeczytać. 9/10.

niedziela, 19 stycznia 2014

Sposób na kobietę. Szalona komedia romanca.


Miałam dzisiaj okazję brać udział w przedziwnym spektaklu Sposób na kobietę, który odbył się w sali teatralnej POSK-u w  Londynie. Dlaczego brać udział, a nie tylko oglądać? Bo wszyscy widzowie na sali zostali gładko wkręceni w kłótnię pomiedzy aktorami a jednym mężczyzną z widowni, który jak się później okazało - również był aktorem. Z renesansowego Neapolu zostaliśmy błyskawicznie przeniesieni do współczesnego Londynu (choć równie dobrze mogłaby to być np. Warszawa), a sama sztuka z tragedii klasycznej przeobraziła się w komedię iście gombrowiczowską.

Jak dla mnie - średnio to wszystko wypadło. Świetna gra Marcela Wiercichowskiego, to duży plus. Magda Walach i Paweł Okraska również nieźli, ale sama sztuka - mocno wydumana. Chyba nie na mój gust, choć ogólnie było dużo śmiechu. Tuż zaraz po kompletnym zmieszaniu.

środa, 15 stycznia 2014

2/52 "Blondynka na tropie tajemnic" Beata Pawlikowska

Tytuł: Blondynka na tropie tajemnic
Autor: Beata Pawlikowska
Wydawnictwo: Wydawnictwo G+J RBA
Data wydania: 18 maja 2011

Gdybyśmy z Beatą Pawilkowską stanowiły parę na fejsbuku, to status naszego związku zdecydowanie byłby it’s complicated. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy się z nią zetknęłam. Jako dziennikarką – chyba gdzieś w połowie liceum, kiedy prowadziła niedzielną poranną audycję w Radiu Zet. Byłam wierną czytelniczką jej bloga i ogólnie wielką fanką jej samej, jako osoby. Później doszły dwie książki – Blondynka w dżungli i Blondynka wśród łowców tęczy. Znajomi w zasadzie co roku nie mieli problemu z kupowaniem mi prezentu na urodziny, bo zawsze była to kolejna książka Beaty Pawlikowskiej. Do czasu, kiedy zrobiła się z niej swego rodzaju celebrytka – średnio ciekawy program w TV, książki-poradniki jak znaleźć szczęście, miłość i równowagę wewnętrzną, książki do nauki języków obcych etc. – wszystko niemal w tym samym czasie i nagle ze średnio znanej dziennikarki, również przez kolejne wywiady w prasie, w których nie obeszło się bez wywnętrzniania na granicy dobrego smaku, zrobiła się Beata Pawlikowską kolejną polską celebrity (choć przynajmniej za coś więcej niż tylko bycia znaną z bycia znaną).

Zniesmaczyło mnie to mocno i trochę się obraziłam na jej książki. Pomógł wyjazd do UK i zaprzestanie śledzenia polskiego rynku wydawniczego. Aż któregoś dnia w zeszłym roku, trafiłam do Empiku w rodzinnym mieście i skorzystałam z promocji 3 za 2 i kupiłam kolejne trzy podróżnicze książki Beaty Pawlikowskiej, których brakowało w mojej kolekcji. Długo stały na półce, aż do teraz. Sięgnęłam po pierwszą z brzegu Blondynkę na tropie tajemnic i szczerze mogę przyznać, że autorka nie straciła lekkości pisania i w ciekawy, zabawny sposób dzieli się z czytelnikami swoimi przygodami w egzotycznych miejscach. Tym razem na Zanzibarze, w Tanzanii, Brazylii i Amazonii. Nie obyło się od życiowo-filozoficznych wstawek i stosunek objętościowy fotografii do tekstu również pozostawia wiele do życzenia, ale mimo wszystko warto sięgnąć po tą książę. Mnóstwo ciekawostek, mnóstwo opisów scenek z codziennego życia ludzi, którzy żyją w odległych, niemal nieosiągalnych dla zwykłego polskiego zjadacza chleba (mnie) miejsc. 7/10

Siódmego dnia na Zanzibarze wsiadłam na łódź i popłynęłam przez ocean. Ciepły wiatr głaskał mnie po włosach, szumiały palmy kokosowe, świeciło tropikalne słońce, a ja pomyślałam, że w takich chwilach czas staje i przestaje mieć znaczenie. Liczy się tylko to, co jest tu i teraz. To jedna z tajemnic szczęścia.

W czasie podróży ciągle odkrywam coś nowego. Afrykański rytm życia w kraterze Ngorongoro, bigos z fasoli i księżycowa pustynia w Brazylii, zwariowane podwieczorki, Wydma Zachodzącego Słońca, zapach jaguara, zabójcze gąsienice, pieczone mrówki, wanilia, pieprz i goździki..

Niezwykłe miejsca i przygody, w poszukiwaniu prawdy o świecie i o sobie.

 

wtorek, 14 stycznia 2014

Hello, I'm Wild! Head-shots series

Hello, I’m Wild to zespół dwóch kreatywnych dziewczyn z Francji, które zajmują się szeroko pojętą sztuką wizualną: od fotografii, poprzez grafikę aż do ilustrowania książek. Mnie osobiście, jako trochę wyrośniętemu dziecku, którego wyobraźnia działa na dość wysokim poziomie, wpadła w oko seria fotografii Head-shots Project. Świetna koncepcja, szczególnie dla miłośników Pixara i Star Wars. Zdjęcia utrzymane w landrynkowych kolorach, mega surrealistyczne, ale zabawne i ciepłe w odbiorze. Przenikające się światy – ten realny i ten wymyślony, bajkowy – działają na mnie tak silnie, że mam ochotę krzyknąć ajm a junikorn! i w podskokach oddalić się na najbliższą chmurkę z waty cukrowej!


poniedziałek, 6 stycznia 2014

1/52 "Anioł w kapeluszu" Monika Szwaja

Tytuł: Anioł w kapeluszu
Autor: Monika Szwaja
Wydawnictwo: Wydawnictwo Sol
Data wydania: 06 listopada 2013

Wierzę, że anioły istnieją naprawdę. Nie tylko jako bezcielesne istoty zesłane na ziemię przez Boga, aby nas pilnować, ale także w postaci osób z naszego otoczenia -  czasem bliskiego i dobrze znanego, czasem zupełnie przypadkowego. Tacy ludzie-anioły sprawiają, że nasze życie jest lepsze, że w momentach, kiedy wątpimy w siebie i własne możliwości, oni stają przy nas, wyciągają pomocną dłoń albo tylko szepczą do ucha przyjazne słowo.

W najnowszej książce Moniki Szwaji aniołów w ludzkim ciele jest wielu. I pomagają sobie nawzajem, bo okazuje się, że nie liczy się to, czy jesteśmy genialnym dzieckiem zapracowanych rodziców, których wymagania względem małoletniej pociechy są mocno wygórowane; czy może doświadczoną i uznawaną w świecie nauki panią psycholog, której nagle wali się rzeczywistość, bo traci męża, a synowi opuszczają rodzinne gniazdo, by żyć własnym życiem. Czy może dwudziestokilkuletnią studentką "po przejsćiach", która stoi na rozdrożu, bo nie do końca wie, czy kończyć studia, które lekko jej obrzydły ostatnio, czy może przyjąć propozycję biznesową od ojca, który okazuje się jednak lepszym człowiekiem, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.

W Aniele w kapeluszu przewijają się postaci znane nam z poprzednich książek autorki - energiczna pani Lila i przygarnięta przez nią studentka polonistyki Miranda. Muzyk i poeta Sasza Winogradow, Irlandczyk Noel Hart - odnaleziony ojciec Michaliny, oraz Grześ - mąż tejże, z zawodu lekarz psychiatra. Wszyscy oni zostają wciągnięci w pomoc 12-letniemu chłopcu Jonaszowi, który czując, że nie daje rady z narzuconymi mu przez rodziców obowiązkami, ucieka z domu i szczęśliwie trafia pod skrzydła Jaśminy i Mirona - dość nietypowej dwójki ludzi, między którymi dopiero co zawiązała się nić przyjaźni.

Lubię Szwaję za prostotę jej książek, za brak wydumanych romansów i praktyczne, a jednak bardzo ciepłe i wzruszające podejście do sytuacji, które przytrafiają się ludziom w życiu. Autorka nie boi się podejmować trudnych tematów - samotności, starości, rozpaczy i opuszczenia, ale pisze o nich bez zbędnej tkliwości. Daje swoim czytelnikom poczucie, że kiedy w nas samych kotłują się emocje podobne, do tych, które spotykają jej bohaterów, to nie jesteśmy z nimi sami i z każdej sytuacji jest dobre wyjście. Chyba za ten optymizm właśnie najbardziej lubię jej książki. 7/10.